KPI to nasz sukces!

Moje nastawienie do karmienia piersią zawsze było bardzo luźne – nic na siłę, uda się to dobrze, nie to nie – drugie dobrze. Później zaszłam w ciążę, koleżanka podsunęła mi bloga Hafiji i wsiąkłam na całego. Chociaż styl autorki, jej uwielbienie do „cycusia” i pogarda dla mleka modyfikowanego drażniły mnie niesamowicie, to czytałam, czytałam, czytałam, chłonęłam przytaczane wyniki badań i już wiedziałam – będę karmić! Badania udowadniające wyższość tego, co za darmo nad tym, na czym koncerny zarabiają ciężkie pieniądze, nie mogą się mylić, mleko matki musi być najlepsze i basta! Nie zamierzałam kupować żadnych butelek, smoczków, laktatora „na zapas” – zapierałam się, że dam radę, akcesoria mi niepotrzebne, ewentualnie kupię jeśli zajdzie potrzeba – przecież nie żyjemy w buszu.

Chwilowa ulga

Ciąża od początku była stresująca. Mimo fizycznie dobrego samopoczucia ciągle coś się nas czepiało – na usg pierwszego trymestru maluch nie chciał dać się porządnie zbadać, wykonaliśmy test PAPP-a, który na szczęście dał prawidłowe wyniki. Odetchnęliśmy z ulgą… do czasu. Na połówkowym usg usłyszeliśmy, że nasz maluch ma rozszczep wargi, bardzo możliwe, że podniebienia również, ale tego dowiemy się dopiero po porodzie. Lekarka na jednym oddechu powiedziała, żebyśmy się nie martwili – to się bardzo ładnie operuje w Instytucie Matki i Dziecka, ale nie muszę u nich rodzić, śmiało mogę w szpitalu, który wybrałam. Spytałam, jakie problemy możemy mieć z tytułu rozszczepu, dowiedzieliśmy się, że głównie z karmieniem piersią. Pomyślałam tylko „pfff co za problem, można odciągać mleko i podawać butelką, koleżanka siostry tak wcześniaka wykarmiła!” Za chwilę jednak usłyszeliśmy gorsze informacje – maluch nie chce się ułożyć i nie pokazuje serducha, więc dostaniemy skierowanie na echo. Kilka minut później było jeszcze gorzej – lewa stopa końsko – szpotawa (sks). Wszystko razem może oznaczać zespół Pataua, nie musi, ale może – lekarka kieruje nas na amniopunkcję, następnego dnia rano mamy się zgłosić do dr Dębskiej. Niestety, był to 23 grudnia – dzień przed Wigilią żadne laboratorium nie chciało przyjąć próbki do badania, musieliśmy poczekać i zgłosić się zaraz po Świętach. Ten tydzień, najgorszy w życiu, ciągnął się niemiłosiernie. Byliśmy zdecydowani dopłacić, żeby jak najszybciej poznać wynik badania. Na szczęście dr Dębska skierowała nas do programu naukowego badań nad metodą mikromacierzy – dużo szybszego i dokładniejszego badania kariotypu. Dzięki niej wynik otrzymaliśmy już po 2 dniach – był prawidłowy, mamy zdrowe dziecko! Co tam rozszczep i sks – nasze dziecko jest zdrowe, będzie żyło!

Przygotowania do karmienia

Kiedy emocje opadły zaczęliśmy czytać o karmieniu przy rozszczepie, laktatorach, przeliczać, porównywać… W szkole rodzenia otrzymaliśmy bardzo rzetelne informacje o karmieniu piersią i zaletach mleka matki, wybraliśmy szpital mocno promujący karmienie piersią. Bałam się, że dziecko na dzień dobry dostanie butlę mleka modyfikowanego a ja usłyszę „Paaani, laktatorem to nie da rady, proszę sobie darować”, że nikt nawet nie spróbuje. Na szczęście nie w tym szpitalu.

Nadzieja i rozczarowanie

Po porodzie okazało się, że poza wargą rozszczepione jest podniebienie miękkie, twarde i wyrostek zębodołowy. Mimo to malucha przystawiono mi do piersi i obserwowano – sprawiał bardzo dobre wrażenie, wydawało się, że ładnie ssie. W ten sposób „karmiłam” ok 1,5 doby – maluch przy piersi ładnie się uspokajał, nie był płaczliwy, wydawało się, że wszystko jest w najlepszym porządku. Następnego dnia rano studentka powiedziała mi, że mam poprosić położną kiedy będę karmić. Zastanawiałam się po co – przecież wszystko miało być w porządku! Za chwilę na obchód przyszła ordynator neonatologii, obejrzała małego i powiedziała, że jej zdaniem przy tym rozszczepie to niemożliwe, żeby dziecko ssało efektywnie. Położna, ta która chciała zobaczyć jak karmię, powiedziała, że zaraz do mnie przyjdzie i zobaczymy. Niestety – panie miały rację. Maluch sprawiał dobre wrażenie, ale nie ssał efektywnie, przez rozszczep nie był w stanie wytworzyć podciśnienia i zassać mleka.

KPI i wspierające położne

Położna nie zraziła się – wysłała męża do szpitalnego sklepiku po jednorazowy zestaw osobisty do laktatora a mnie posadziła przed szpitalną maszyną. Co ważniejsze – PRZEPROSIŁA, że musi dziecku podać mieszankę, ale maluch już musi zjeść a moja laktacja jeszcze w powijakach. Jednak uspokoiła – mleko się pojawi, będziemy karmić moim. Później zaczął się maraton: karmienie specjalnym smoczkiem, czekanie aż maluch zaśnie, ściąganie, mycie i wyparzanie sprzętu. Dwie kolejne noce prawie nie spałam – smoczek wymuszał na dziecku ssanie, maluch pił długo, robił sobie przerwy, ledwo zasnął a ja ściągnęłam co się dało i już nadchodziła pora następnego karmienia. Przez cały ten czas położne mocno nas dopingowały w naszym kpi. Nie wątpiły, że lada moment przejdziemy tylko na moje mleko, zarażały pozytywnym nastawieniem. Głównie dzięki nim twardo ciągniemy ten interes.

Spadek mleka

W końcu po pełnych trzech dobach wróciliśmy do domu – laktator już na mnie czekał. Znów zaczął się maraton, jednak tym razem było trochę łatwiej – mąż karmił a ja ściągałam. Jednak coś było nie tak – mleka zamiast więcej nagle zaczęło robić się mniej, nie mieliśmy pojęcia co się działo. Zadzwoniłam do pani prowadzącej zajęcia z laktacji w naszej szkole rodzenia – międzynarodowego certyfikowanego doradcy laktacyjnego. Wypytała o wszystko, orzekła, że wszystko robię jak trzeba, może to tylko kryzys. Kazała ściągać dalej co 3h metodą 7-5-3, tak jak polecono w szpitalu, dużo odpoczywać i pić femaltiker. Więc ściągałam, piłam, próbowałam odpoczywać, ale po kilku dniach zauważyłam, że chyba polecana metoda nie działa – kończę serię a wydaje się, że piersi nadal nie opróżnione. Zaczęłam ściągać 15-20 minut ciągiem, zrobiło się trochę lepiej, ale mleka nadal było za mało, musieliśmy dokarmiać.

10 sezonów

Później zrobiło się jeszcze trudniej – mąż musiał wrócić do pracy. Maluch potrzebował coraz więcej przytulania, ciężko było go odłożyć i ściągać, a przerwy między „randkami z laktatorem” wydłużały się niebezpiecznie. Cotygodniowe wizyty w poradni ortopedycznej związane z leczeniem sks też nie pomagały. Wszyscy zapisani na tą samą godzinę, o kolejności decyduje lekarz. Raz czekało się kilka minut, innym razem godzinę. W takich warunkach ciężko było zachować regularność. Mimo wszystko nie poddawaliśmy się – żeby ułatwić sobie życie i skrócić czas ściągania kupiliśmy drugi laktator, w nocy mąż nadal twardo wstawał razem ze mną. On karmił malucha a ja wisiałam na laktatorach. Żeby nie zasnąć oglądaliśmy seriale – obejrzeliśmy wszystkie 10 sezonów „How I met your mother”. 😉

Pozytywny kop

W międzyczasie w czeluściach facebooka odkryłam grupę dla mam ściągających mleko. Poprosiłam o przyjęcie i zakopałam się w informacjach. Uzbroiłam się w suplementy, dostałam ogromnego, pozytywnego kopa od użytkowniczek i walczyłam dalej. Jednak wydawało się, że coś sprzysięgło się przeciwko naszemu kpi – jeden z laktatorów stracił moc. Odesłaliśmy go na gwarancję. Na szczęście koleżanka poratowała mnie swoim. I tu znowu pojawił się problem – laktator szarpał okrutnie, nie byłam w stanie wytrzymać dłużej niż 20 minut ściągania. O power pumping mogłam zapomnieć, sutki siniały i nie przestawały boleć. W końcu w ramach gwarancji otrzymałam nowy laktator i odetchnęłam. Ale po tygodniu problem wrócił – znowu sprzęt tracił moc. Nie chciałam już się w ten sposób bawić. Kupiliśmy nowy, podwójny laktator bardzo polecany na grupie. To był strzał w 10 – z nowym sprzętem mogę przemieszczać się po całym domu, zabawiać malucha a nawet ugotować obiad 😉 Dziecko też dorosło, nie potrzebuje już ciągłego tulenia, rytm dnia stał się przewidywalny, życie z laktatorem stało się łatwiejsze.

Rok, może dwa…

Niemniej chociaż raz dziennie przeklinam fakt, że nie mogę karmić normalnie. Z dzieckiem przy piersi można wyjść niemal wszędzie, byle był kawałek miejsca by usiąść i je nakarmić. Z laktatorem tak się nie da – każde wyjście trzeba przemyśleć i albo wrócić do domu po max 3h (czyli faktycznie 2,5 h od zakończenia poprzedniej sesji) albo znaleźć miejsce do ściągania. No i ściąganie mleka „publicznie” wymaga sporej odwagi i wymyślenia dyskretnego sposobu, chociaż idzie mi coraz lepiej – ściągałam już w przychodni, kawiarni, przy znajomych i rodzinie, w samochodzie w trakcie podróży (jako pasażer)… Z jednej strony w jakiś sposób tego nienawidzę a jednocześnie nie wyobrażam sobie przerwać – dopóki jest mleko nie przestanę ściągać, w końcu maluch potrzebuje go tylko teraz, przez ten jeden rok, może dwa. Nie odmówię mu tylko dlatego, że nie może sam go sobie wyciągnąć.

Sukces w kpi

Nasze kpi ciągniemy już prawie 7 miesięcy. Osiągnęliśmy planowane minimum – pół roku. Mleka niestety nadal jest za mało, potrzebujemy dziennie 2-3 butelki mieszanki, ale nie zraża nas to – ilość mleka powoli rośnie, paczki mieszanki starczają na coraz dłużej (a przecież maluch je coraz więcej!) Może jednak pewnego dnia uda się ją wyeliminować całkiem. Następny cel, który sobie wyznaczyliśmy, zbliża się wielkimi krokami – dowieziemy malucha na moim mleku do styczniowej operacji zamknięcia rozszczepu wargi i podniebienia. Nie mamy wątpliwości, że nam się uda, a później… Kto wie? Może maluch uda się jeszcze przestawić na pierś? Nie chcemy robić śmiałych planów, po cichu marzymy o roku karmienia moim mlekiem, jeśli uda się przejść na pierś może nawet dłużej, ale życie pokaże jak na laktację wpłynie stres związany z operacją, który niewątpliwie się pojawi. Nadal jesteśmy w kontakcie z certyfikowanym doradcą laktacyjnym, który chce podjąć próbę nauczenia malucha jedzenia z piersi po operacji.

Miłość i wsparcie

Kpi na pewno nie udałoby się bez ogromnego wsparcia męża. Przez ten czas ani razu nie usłyszałam od niego, że ma dość, jest zmęczony i może powinniśmy skończyć. To on cały czas ciągnie ten interes do przodu, cieszy się z każdego mililitra więcej i każdego dnia dłużej, na jaki starcza paczka mieszanki. Nadal wstaje, karmi i usypia malucha w nocy, kiedy ja idę ściągać. Na szczęście dziecko zjada butelkę bardzo szybko, więc nie musi już siedzieć obok mnie na kanapie oglądając serial, by nie zasnąć. Oprócz niego bardzo pomagają rodzice – kiedy tylko mogą, któreś z nich przyjeżdża i zajmuje się maluchem, żebym ja mogła spokojnie ściągać czy nawet zrobić coś w domu. Nigdy nie spytali „po co się tak męczę” – wiedzą, że warto, a ja jestem uparta i jeśli coś sobie postanowię, to zrobię to!

O mleku…

Czy myślałam o mleku od innej mamy? Owszem, wiedziałam, że coś takiego jest możliwe, ale nie wchodziłam głębiej w temat. Cały czas nastawiałam się, że jeśli nie ta to następna paczka mieszanki będzie już ostatnią. Jednak kiedy dostaliśmy od osoby z rodziny propozycję otrzymania zamrożonego mleka, którego córeczka na pewno nie wykorzysta, bo jest tylko na piersi i nie umie nawet pić z butelki, z radością z tej możliwości skorzystaliśmy.

Emilia

Fundacja "Mlekiem Mamy" wspiera w karmieniu naturalnym. Jeżeli karmienie piersią okazuje się niemożliwe, pokazujemy, że można karmić piersią inaczej (KPI), tj. odciągniętym mlekiem i podawać je w inny sposób. Edukujemy w zakresie tzw. świadomego rodzicielstwa i zdrowego stylu życia już od pierwszych chwil dziecka. Prowadzimy również działalność odpłatną w zakresie wsparcia okołoporodowego.