W kolejce za mlekiem – cd.
W kolejce za mlekiem po raz drugi
Minęło 13 miesięcy od pierwszego porodu. Wiedziałam, że po roku będziemy chcieli się starać z mężem o kolejne dziecko, jak to się mówi chciałam z pieluch do pieluch i nie chciałam wracać do pracy. Ale też nie wiedziałam ile nam to zajmie czy też trzeba będzie miesięcy aż się uda. Zaczęłam przygotowania, tj. obserwacje temperatury, nie stosowałam żadnej antykoncepcji, nie miesiączkowałam. Wtedy ściągałam mleczko już tylko 2 razy… i było coś nie tak, bo każde ściąganie powodowało u mnie mdłości i to trwało jakoś ze 3 tygodnie. Mleko zmieniło smak na bardziej słone. W między czasie zrobiłam kilka testów ciążowych (negatywne), bo oczywiście było mi już wtedy niedobrze, zdarzało się, że wymiotowałam.
Po roku od porodu miałam iść na wizytę kontrolną do ginekologa, ale oczywiście było mnóstwo innych spraw i mi się przeciągnęło. I tak 17 kwietnia lekarz potwierdził, że noszę w sobie malutką fasolkę. Los nam zgotował cudowną niespodziankę i nasze starania zostały wynagrodzone w pierwszym miesiącu obserwacji. Był to jakoś 5 czy 6 tydzień. Ciąża prawidłowo się rozwijała i nie było przeciwwskazań do karmienia, choć lekarz ze względu na pierwszą ciążę i początkowe problemy sugerował o pomyśleniu o zakończeniu karmienia. Tak jakoś będąc w 5 miesiącu ciąży wstałam, ściągnęłam mleczko rano i celebrując ten moment przeszłam na „laktatorową emeryturę”. Wtedy obiecałam sobie, że zrobię wszystko, by córkę karmić piersią. Dzięki grupie, dzięki doświadczeniom innych mam nabyłam tyle wiedzy, że moje postanowienie się udało. Choć też nie było łatwo…
Oczekując…
Synek jeszcze do około kwietnia też pił moje mleczko, potem choroba spowodowała, że odrzucił butelkę całkowicie, a zapasy które były w lodówce szły do jedzenia w formie koktajlu, lodów, do kotleta mielonego, do zup i było smakowo. Czekając na rozwiązanie znów zastanawiałam się, czy będę mogła karmić, znów pełno wątpliwości, bałam się, że moje chcieć nie wystarczy. Bałam się, że coś się wydarzy na co nie będę mieć wpływu.
Zaskakujące rozwiązanie
I tak 22 listopada dzień po 80 urodzinach dziadka i dzień przed pogrzebem wujka zaczęło się dziać. Byłam wtedy u rodziców z synkiem. Mama była u siostry w Irlandii, a tato w pracy na nocce. A ja łykałam jedną no-spę, potem drugą i nie dowierzałam, że to już teraz. Przecież jeszcze 3 tygodnie… Gdy zaczęłam wyć do księżyca gryząc poduszkę, by nie obudzić śpiącego za ścianą Igora już wiedziałam, że to nie katar i że nie minie i że będzie tylko gorzej. Poinformowałam męża, który był 150 km ode mnie, że rodzę, potem tatę, że to nie przelewki. Mimo, że bolało, nie dopuszczałam do siebie tej myśli, że to właśnie teraz Kira pcha się na świat. Że nawet nie zapytała się czy może, nawet nie dała wcześniej żadnej informacji, że to już.
I tak od 22:00 do 00:45, gdy odeszły mi wody już definitywnie uwierzyłam, że to się dzieje naprawdę… Ale ja nadal sama. Sąsiadka jedna, druga nieobecne w domu, tato z pracy przyjechać nie może, babcia 15 km od domu nie odbiera. Ogarnął mnie strach nie tyle o to, że zaraz urodzę, ale martwiłam się o Igusia: co z nim? Co ja zrobię jak się obudzi. Między jednym a drugim skurczem zadzwoniłam po karetkę, a tam 300 pytań do: a pani jest pewna? a co ile minut? …
Poród – marzenie
Czekanie na karetkę było wiecznością. Brodząca w swoich wodach płodowych zaczęłam się modlić i za wszelką cenę próbowałam wstrzymywać akcję porodową. Wtedy pojawiła się sąsiadka, potem tato i po 10 minutach karetka. Ja już wtedy byłam szczęśliwa, bo wiedziałam, że Igi będzie bezpieczny, ale dotarło do mnie, że mogłam przegiąć, że Kiruni mogło się coś stać, moje zachowanie było bardzo nieodpowiedzialne. Ratownicy byli tak przejęci, że zapomnieli mnie przypiąć w karetce do noszy, i tak nie dość, że Kira już prawie była na wierzchu, to jeszcze musiałam się trzymać, żeby nie wylądować na podłodze.
Owinięta kocem trafiłam na porodówkę o 1:15 z pełnym rozwarciem, a o 1:30, 23 listopada urodziła się nasza kochana córeczka Kira 2870 g i 52 cm. Kira była zdrowa i śliczna, a ja miałam tyle energii, że mogłam ją wziąć pod pachę i iść do domu. Mąż zobaczył małą jeszcze tej nocy i też nie mógł uwierzyć, że to wydarzyło się naprawdę. Poród marzenie, owszem bolało, ale szybko poszło, a po – praktycznie zero dyskomfortu. Bozia wynagrodziła mi wszystko… Dwa dni nie spałam, nie miałam potrzeby… ale moja sielanka nie trwała długo…
Trudne początki
Kira 24 godziny na dobę była przy piersi, a mleka nie było… ciągle płakała, mnie już bolały brodawki… i już miałam wizję mleka modyfikowanego, laktatora i jeszcze bardziej się dołowałam. Byłam bliska poprosić o mleko modyfikowane i chyba co niektórzy przeczuwali, że chcę o nie poprosić. I tu miałam szczęście – lekarz, który przyszedł wtedy na wizytę, a ja powiedziałam o swoich obawach, że Kira co kilka minut chce pierś, że mleko nie leci i że może głodna – wytłumaczył mi, że przecież mleko mamy jest lekkostrawne i że w pierwszych dobach są to kropelki i że są trawione w ciągu kilku minut i że dziecko nie tylko jest na piersi, bo jest głodne, ale potrzebuje bliskości, w szczególności takie, które rodzi się przed terminem. Powiedział też, że jutro już powinno być lepiej.
Dodam, że mała straciła tylko 90 gram z wagi urodzeniowej, a po 3 dniach, gdy wyszłyśmy do domu waga zaczęła rosnąć. Niestety częste cycanie spowodowało u mnie mega rany i ból. Po tygodniu miałam dość karmienia i zaczęłam nienawidzić nawet własne dziecko. Łykałam przeciwbólowe i płakałam jak zbliżał się czas karmienia i podczas każdego karmienia.
Wsparcie
Tu znów pomogła grupa i namiary na dobrego certyfikowanego doradcę laktacyjnego. Tak z 14 dniową Kirą trafiłam do specjalisty. Okazało się, że miałam już zaawansowaną infekcję i potrzebny był antybiotyk. Doradca pokazał jak prawidłowo przystawiać dziecko i że przed każdym karmieniem zmywać wszystkie maści, by nie było ślisko, bo wtedy spłyca się przystawienie i ssanie jest nieefektywne. Udało się zażegnać infekcję. Mimo, że doradca mówił, że czeka mnie długie karmienie, bo mam ku temu predyspozycje mimo mojej wady, to trudno było mi uwierzyć, że utrzymam laktację, gdyż młoda od małego jadła po 5-7 minut, zdarzały się momenty, że jadła po 30 minut. Z czasem upodobała sobie jedną pierś, a ja kombinowałam jak ją przekonać do drugiej.
Matka i córka poznają się
Długi okres było karmienie na piłce, nosząc, skacząc, bujając się. Mała bardzo się denerwowała. Dziś choć ma 13 miesięcy nadal kopie, wygina się, drapie, bije, zmienia pozycje, wstaje, kładzie się i robi taki przegląd gimnastyczny, że zwyczajnie sama się dziwię, że tyle czasu jeszcze korzysta z piersi, a mnie jeszcze nie skończyła się cierpliwość. Znów sięgnęłam po laktator, bo młoda gardziła jedną piersią, a ja bałam się, że laktacja mi siądzie. Więc ściągałam sobie mleczko i znowu mroziłam, choć ilości to były po 10 ml. Piersi zwyczajnie nie ogarniały tego, że jest coś takiego jak laktator, a ja mimo wszystko siedziałam i pompowałam na sucho. Choć teraz laktator jest podłączony, to nie korzystam z niego. Kiedy na niego patrzę to jest dla mnie motywacją, by walczyć. Więc sobie walczę i nadal uczę się zachowań córki i tego, że nasze karmienie to ekstremalna przygoda.
Wchodzę na grupę, czytam, piszę, wspominam, podziwiam, odmrażam ostatnie woreczki i marzę o długim karmieniu i o tym, że mleczko się nie skończy jak wrócę za pół roku do pracy. I wiem, że wtedy skończy się czas mojej „laktatorowej emerytury”. Będzie jak za dawnych czasów, znów będę stać jak w kolejce za mlekiem i patrzeć czy leci, czy uzbieram na porcję, by podać małej, gdy mama będzie w pracy.
I znów będę walczyć, bo wiem, że nie ma nic lepszego niż to, co dała nam natura!
Jowita
Obrazek wyróżniający: zdjęcie z archiwum prywatnego.