Złapanie króliczka

Początki mojego karmienia, to jakby gonienie uciekającego pociągu, albo łapanie króliczka … Po skończeniu przez synka 8 tygodni na kolejny tydzień przyjechał mąż. Byłam już bliska poddania się, bo widziałam, że mleka zaczyna ubywać.
Spotkanie z aniołem stróżem
Dostałam kontakt do jeszcze jednej doradcy laktacyjnej i postanowiłam, że spróbuję po raz ostatni. Czwarty doradca laktacyjny, którą później zaczęłam traktować jako anioła stróża, od razu przez telefon wysłuchała problemu (chociaż była to niedziela), zadała kilka pytań i podała instrukcje. Przyjęła także informację o tym, że to ostatni tydzień, żeby coś zrobić, bo w tym tygodniu jest mąż i może pomóc, a potem będę sama i przy płaczącym dziecku cudów nie będzie.
Profesjonalizm, wsparcie i troska
Podczas spotkania dostałam dodatkowe wskazówki nie tylko na temat karmienia, ale także opieki nad dzieckiem. W sprawie karmienia rada była taka sama jak wcześniej, tj. podawanie 50 ml mleka po przystawieniu do piersi 8 razy dziennie. Jednocześnie jednak duży nacisk został położony na to, żeby dziecko było przystawiane do piersi dostatecznie często. Do tej pory karmiłam synka 7 razy dziennie, czasami 6. Ona chciała, żeby to było co najmniej 8 razy. Miałam codziennie wysyłać wiadomości z liczbą karmień i ilością mleka wypitego z butelki, mogłam też dzwonić i zadawać pytania.
To zadziwiające, jak trudno jest zwiększyć częstotliwość karmień, gdy się już wypracowało jakieś rozwiązania i gdy karmienie jest trudne. Ale dzięki możliwości rozmowy o tym, co się wydarzyło i jakie pojawiły się trudności i bardzo konkretnym radom byłam w stanie to zrobić. W odpowiedzi na moje usilne nalegania spotkałyśmy się jeszcze raz w następnym tygodniu. Oprócz porad laktacyjnych i położnicznych doświadczyłam od niej takiej zwyczajnej ludzkiej troski. W sumie do tej pory nie mogę uwierzyć, że dostałam tak wiele i jednocześnie jej postawa wydaje mi się tak nieprzystająca do dzisiejszego świata.
Udało się!
Po 9 tygodniu nie udało się zrezygnować z butelki, mimo że naciskałam na mojego anioła stróża mówiąc, że w kolejnym będę sama i nie dam rady odciągać pokarmu siedem razy dziennie. Okazało się, że jednak się dało, bo niania, która przychodziła pomagać mi dorywczo akurat w tym tygodniu miała więcej czasu i mogła u mnie spędzić każdego dnia 6 godzin. Gdy byłam sama wznosiłam się na wyżyny umiejętności zabawiania mojego dziecka po to, żeby po nakarmieniu go z piersi i z butelki jeszcze odbyć randkę z laktatorem.
Porcje mieszanki zostały najpierw zmniejszone do 40 ml, następnie zmniejszyłyśmy częstotliwość jej podawania, aż wreszcie, gdy synek z zaplanowanych pięciu czterdziestek prawie nic nie wypił dostałam gratulacje i błogosławieństwo dla przejścia wyłącznie na pierś. Stało się po drugim tygodniu szalonego pompowania i po skończeniu przez synka 10 tygodni. Przez ponad miesiąc po przejściu na wyłączne karmienie piersią raportowałam liczbę karmień i wagę. Doradca wymogła na mnie, żeby tych karmień było co najmniej 10 na dobę, żeby synek dobrze przyrastał.
Zaangażowanie, cierpliwość i odpowiedzialność
Zaangażowanie, cierpliwość i odpowiedzialność anioła stróża były niewiarygodne. Tłumaczyła, odpowiadała na wszystkie pytania, także takie, które mogły być irytujące, a czasem nawet prosiła, żebym posłuchała niektórych jej rad. W dziewiątym tygodniu poszłam znowu do poradni laktacyjnej ponieważ wcześniej miałam zarezerwowany termin. Od trzeciej doradcy usłyszałam, że lepiej nie będzie. Podobną rzecz usłyszałam tydzień wcześniej od drugiej doradcy.
Powiedziałam aniołowi stróżowi, że dwie inne certyfikowane doradczynie wypowiedziały taką opinię i co ona na to. Odpowiedziała, że po tym, co sama widziała jej zdaniem jest nadzieja. I nie traktowała tego jako podważania jej autorytetu, czy pretekstu do obrażenia się. Jednocześnie przy takim ogromie wsparcia i zrozumienia jej pomoc była bardzo efektywna: dawała krótkie i proste wskazówki, nie tworzyła obciążonych emocjonalnie klimatów. I te wskazówki były zaskakująco trafne. Pamiętam jak w pierwszym tygodniu współpracy po mojej telefonicznej relacji z tego, jak wyglądało karmienie, dostałam radę, żeby starać się synka usypiać pomiędzy karmieniami, żeby nie zasypiał przy piersi. Po kilku dniach dostałam sugestię, żeby z usypianiem dać sobie spokój. Jedna i druga rada były dokładnie w punkt, właściwe w danym momencie w dynamicznie zmieniającej się sytuacji i w odpowiedzi na trudności, które sygnalizowałam.
Czasami sobie myślę, że byłam trochę matką specjalnej troski i wymagałam bardzo wiele wsparcia. Jednocześnie jestem dzieckiem szczęścia, że tak wiele wsparcia dostałam.
Czynniki sukcesu
Możliwość kontaktu była głównym czynnikiem sukcesu. Pamiętam, że gdy chodziłam do poradni laktacyjnej co tydzień, to pomiędzy wizytami było tysiąc zwrotów akcji, z którymi nie byłam w stanie sobie poradzić. Często miałam wrażenie, że się nie rozumiemy: gdy ja widziałam pogorszenie sytuacji, w poradni mówiono mi, że jest dobrze; gdy ja przychodziłam akurat dumna z wykonanej pracy, słyszałam, że lepiej nie będzie, oby nie było gorzej. Drugi element kluczowy dla sukcesu to traktowanie mnie jak partnera i wsparcie w działaniu.
Z czwartym doradcą wiedziałam co robić, jak robić, po co i jaki będzie następny krok. Pamiętam, że wcześniejszych doradców także pytałam o to, jaki jest plan, ale ich podejście było bardziej takie, że przecież dostałam wskazówki, więc po co drążyć temat. Ja potrzebowałam rozumieć, po co mam podawać dziecku 8 razy po 50 ml i w jaki sposób to mnie przybliża do wyłącznego karmienia piersią.
Z czego wynikały problemy – po pierwsze
Próbując zrozumieć, z czego wynikały moje kłopoty z kp, zidentyfikowałam kilka czynników: Po pierwsze synek nie sygnalizował chęci jedzenia, aktywizował się dopiero, gdy potrzeba była na tyle silna, że prowadziła do płaczu. Ten problem rozwiązała czwarta doradca, bo wbiła mi w końcu do głowy, że jeżeli synek w inny sposób nie komunikuje swoich potrzeb, to żeby sprawdzić, czy nie jest głodny, muszę go przystawić.
Po drugie
Synek jadł bezgłośnie, czyli z reguły nie było słychać połykania. W połączeniu z tym, że zasypiał oraz z tym, że ja nie czułam nic przy karmieniu (ani skurczów macicy bezpośrednio po porodzie, ani ulgi w piersi po karmieniu), gdy już pojawiła się niepewność co do tego, czy synek ssie odżywczo, trudno było się jej pozbyć. Pytanie o to, czy synek ssie zadawałam każdemu już w szpitalu i potem wszystkim doradcom. Nasłuchiwaliśmy przełknięć, ale te sporadycznie się pojawiające nie pozwalały zakwalifikować ssania jako odżywczego. Dopiero czwarta doradca powiedziała, że synek ssie z takim namaszczeniem, że na pewno jest to ssanie odżywcze.
Po trzecie
Synek miał problem z przystawianiem się do prawej piersi. Nie wiem, czy dlatego, że w szpitalu karmiłam do tylko lewą piersią, czy też nie odpowiadał mu kształt, ale do pewnego czasu przystawienie go do prawej piersi wymagało dużo większej liczby prób, a czasami w ogóle okazywało się niemożliwe.
Po czwarte
Nnie wystąpiły u mnie standardowe wyznaczniki, tj. piersi nie powiększyły mi się w czasie ciąży, nie odczuwałam w żaden sposób napływu mleka do piersi, nie odczuwałam ulgi po karmieniu. Na szczęście miałam nawał, bo już w ogóle wszyscy by mnie skreślili.
Czwarta doradca powiedziała z przekonaniem, że piersi nie muszą się powiększać w czasie ciąży, a dla ich kondycji po karmieniu to nawet lepiej. Inni też mówili, że nie muszą, ale tonem, który umiejscawiał mnie w grupie ryzyka. Jako ciekawostkę dodam, że jedynym, ale nieksiążkowym, objawem, który u siebie zaobserwowałam, było zaróżowienie skóry wokół otoczki brodawki. Pojawiło się w trzecim trymestrze ciąży, a następnie po tym, jak przedwcześnie trafiłam do szpitala, znikło – przypuszczam, że w wyniku stresu. To zaróżowienie pojawiało się jeszcze później na skutek szczególnie nasilonego pompowania. Odczytywałam je jako pozytywny sygnał o gotowości „mojej wewnętrznej fabryki”, chociaż nikt z fachowców nie potwierdził, że tak może być.
Nie wydaje mi się natomiast, żeby problemem był brak odruchu ssania niefrasobliwie rzucony przez szpitalną położną. Bądź, co bądź, synek urządzał swoje nocne rajdy na pierś, a gdy testowo włożyłam mu palec do ust, to prawie mogłam go na tym palcu podnieść. Ale ziarnko niepokoju wtedy zasiane przez długi czas wydawało obfite plony.
Słońce po burzy, czyli złapanie króliczka
Te niewielkie problemy w połączeniu z moim zerowym doświadczeniem z dziećmi, stresem okołoporodowym, dezinformacją w pierwszych dniach w szpitalu i z kilkoma niezbyt pomyślnymi splotami wydarzeń sprawiło, że problem urósł tak, jak nie powinien był. Jednocześnie miałam jednak dużo szczęścia, bo otrzymałam pomoc, której potrzebowałam. I tak po długim i wyczerpującym biegu udało się w końcu dogonić króliczka. Synek ma obecnie ponad rok i w dalszym ciągu karmię go piersią. Daje mi to dużo satysfakcji i często sobie myślę, że bez kp byłoby nam dużo trudniej.
Marta