Kocham to, że mogę Mu dać to, co dała mi natura
Oto moja historia
Mam dwoje dzieci. Starsza – córeczka urodzona w listopadzie 2013 roku. Wszystko z ciążą było okey. Aż do 30 tygodnia kiedy dostałam krwotoku (naprawdę dużego krwotoku). Pojechałam do szpitala. Zbadali brzuch, zrobili USG, wysłali do domu. W 36 tygodniu zaczęłam odczuwać bardzo słabe ruchy córeczki. Były może ze dwa na dobę. Lekarze twierdzili, że wszystko jest okey. Pod koniec 36 tygodnia dostałam skurczy i zaczęłam lekko krwawić. Pojechałam na porodówkę.
Poród się zaczął!
Ja szczęśliwa, w końcu będę miała córeczkę. Podpięli mnie pod KTG i tu szok. Przy każdym skurczu tętno córki spadało z 150 do 10-20 🙁 Byłam załamana. Nagle tłum lekarzy koło mnie. Czas nagle spowolnił, zaczęli coś mówić, a ja nawet nie rozumiałam co, bo tysiąc myśli miałam. Patrzyłam na partnera, który trzymał mnie za rękę, ze łzami w oczach. Rozumieliśmy, że nasze długo oczekiwane dziecko może nie przeżyć porodu. Nagle latało mi tysiąc kartek przed oczami. Mówili: „podpisz, to dla dobra dziecka” i mimo iż nie chciałam – zrobiłam to. Nagle jeden lekarz przebił woreczek płodowy i wody odeszły. Usłyszałam jak drugi mówi „przygotujcie salę, będziemy ciąć”. Strach w oczach, ale nagle stal się cud. Po 5 minutach od przebicia woreczka zaczęły się skurcze parte. Doznałam szoku. Organizm nie był przygotowany na to. Jeden skurcz – główka wyszła i od razu zaczął się drugi i trzeci bez żadnej przerwy. Urodziła się… Wyszła na świat… Czekałam na jej płacz… Nie usłyszałam go… W szoku natychmiast się podniosłam. Partner przeciął pępowinę… Byłam pewna, że to koniec…
Była taka malutka, chuda, sina… Taka bezbronna… Zabrano ją… Nie zdążyłam jej dotknąć… Partner biegł za pielęgniarką… Nie widziałam co się dalej działo. Pamiętam, że przyszedł i powiedział ze łzami w oczach, że zabrali ją. Że nie wie gdzie, że jest malutka, że waży tylko 1830 gram. Rozpłakałam się, z jednej strony ze wzruszenia. Wiedziałam, że ją uratują, wiedziałam, że będzie okey. Zaczęła zbierać się rodzina, teściowa, mama i reszta rodziny. Pytają, gdzie Vanessa. A ja nie mogłam im odpowiedzieć, gdzie ona jest, gdzie ją zabrali i czy wszystko okey. W końcu po 5 godzinach przyszła pielęgniarka i powiedziała, że mogę iść zobaczyć córeczkę. Poszłam… Weszłam do wielkiego pokoju, obok leżały bliźniaki… Bardzo małe. Na końcu pokoju zobaczyłam wielkie łóżko, dużo kabli, a tam… moją córeczkę. Leżała z kablami podłączonymi do klatki piersiowej, rączek, nóżek i z rurką w nosie. Była podgrzewana. Na telewizorku słyszałam bicie jej serca. To mnie uspokoiło, ale długo nie potrafiłam tam stać. Pocałowałam ją i wyszłam.
Wyszłam cała zapłakana, załamana… Obwiniałam się, że to moja wina. Poszłam do pokoju. Przyszły pielęgniarki, pomoc laktacyjna, psycholog i lekarze. Tłumaczyli, mówili co się stało, odkleiło się 30% łożyska. Przynieśli mi laktator, żebym mogła ściągać.
Przygoda z laktatorem
I wtedy właśnie zaczęłam swoją przygodę z laktatorem, która nie trwała długo. Po 2 tygodniach odciągania córeczka załapała cyca i nagle potrafiła zjeść cały posiłek. Cieszyłam się. Po tygodniu w szpitalu, na cycu, wyszłyśmy do domu i wtedy był hard core i walka o karmienie piersią. Córka musiała dostawać proteiny do mleka 3 razy dziennie. Dostawała je w butelce z moim mlekiem i tak powoli wolała butelkę od piersi. Najpierw skończyła jeść w dzień, a później i w nocy. Byłam załamana, bo chciałam ją karmić, wtedy nie wiedziałam ze mogę kpi (przypomnienie: karmić piersią inaczej). Laktacja zanikła, a ja powiedziałam sobie, że drugie będzie karmione piersią i za żadne skarby nie dostanie butelki.
Kolejne szczęście
I tak rok temu dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Radość ogromna. Niestety tylko do 28 tygodnia, kiedy leżąc na sofie dostałam mocnych skurczy. Pojechałam na pogotowie… 4 cm rozwarcia, skurcze co 3 minuty, akcja porodowa rozpoczęta. Znów pełno lekarzy, karetka przyjechała, by przewieźć mnie do innego szpitala, kroplówki nie hamowały porodu. Już byłam załamana, leżałam w karetce i myślałam: czemu ja? Nagle skurcze robiły się silniejsze, włączyli koguty i na sygnale dojechaliśmy do szpitala. Tam pełno kroplówek, USG… byłam zmęczona… chciałam spać.
I udało się, skurcze minęły, rozwarcie się nie zwiększyło. Cud! Po tygodniu wyszłam do domu z zaleceniem leżenia. Jeeej!! Ale po 2 dniach wróciłam do tego samego szpitala… i tak było przez kolejne kilka tygodni, aż do 36 tygodnia. Wstałam o 7 rano, zaczęłam się szykować na USG w szpitalu, cieszyłam się, miałam po raz ostatni zobaczyć synka na USG. Zaczęłam się szykować, aż tu nagle coś cieknie.. „hmmm zesikałam się” pomyślałam, ale to powtórzyło się 4 razy, a ja za każdym razem przebierałam się. Aż w końcu skapnęłam się, że wody odeszły. Taak hi-hi byłam pewna, że poród zacznie się skurczami. 🙂
Tak więc pojechałam po cichu do szpitala, nie budząc partnera i córki, którzy spali. Zdążyłam podejść do okienka jak reszta wód się wylała ze mnie. Pani w okienku nie świadoma pyta, na którą umówiona, ja na to, że na 8:30, ale chyba musi lecieć po położną, bo wody odeszły. I tak od razu na salę porodową, ale skurczy nie było. Byli pewni, że będzie szybki poród, jak z córką. Ale nie, jedną dobę chodziłam z antybiotykiem, by bakterie się nie wdały. W końcu 13 października przyszła przemiła położna i zapytała, czy jestem gotowa zostać mamą po raz 2. 🙂 Jasne, zwarta i gotowa poszłam na porodówkę, pożegnałam się z brzuszkiem i zaczęłam się modlić, bym zdążyła urodzić do obiadu. 🙂 hi-hi udało się. 4 godziny poród, w tym 3 godziny skurczy partych, przy których nie mogłam przeć, bo było tylko 4 cm – 7cm rozwarcia. Synek przyszedł na świat. Patrzę w górę, boję się, że on też będzie mały, ale słyszę… płacze!! Dali go na pierś, poczułam go, jego ciepło. Jego bliskość była czymś cudownym. Partner odciął pępowinę. A ja… Mówię „zważcie go, on za mały jest”, więc wzięły go i na moje życzenie od razy zważyły. Wydawał się bardzo mały, a jednak… 2760 gram!!! Byłam szczęśliwa. Od razu do cyca, ślicznie jadł, byłam szczęśliwa, że chce jeść. Szybko mleko przyszło. Po dobie wyszliśmy ze szpitala, przy wypisie mówiłam, że żółty jest, ale mówili, że żółtaczki nie będzie miał.
Problemy…
Po 4 tygodniach okazało się, że mały słabo przybiera. Wysłano nas do szpitala. Okazało się, że ma żółtaczkę, dlatego słabo przybiera. Wisiał długo na cycu. Tak więc dali mi laktator. Najpierw przystawiałam go na 10 minut do cyca, później odciągałam, by miał co zjeść. Po 3 dobach wyszliśmy. Ja odciągając mleko, synek ssąc… butelkę… Byłam zła, zła na siebie, że nie udało się. Ale stwierdziłam, że na pewno da się karmić swoim mlekiem, więc zaczęłam odciągać. Przykładałam synka do piersi, coś tam ciumkał, ale nie jadł zbyt dużo.
Nadal go przystawiam do piersi. Wiem, że nie zacznie jeść, ale kocham jego bliskość. Kocham jak nawet leży i troszkę ciumka sobie cyca, jak smoczka. Kocham jak patrzy na mnie i się śmieje. Kocham to, że mogę mu dać to co dała mi natura.
W końcu trafiłam do Was (tłumaczenie: grupa wsparcia na Facebook “Mamy ściągające mleko /karmienie piersią inaczej/”). I tu znalazłam prawdziwe wsparcie, zrozumienie… wszystko co potrzebne, by zmotywować do działania… do walczenia o coś, co jest najlepsze dla naszych dzieci… O nasze mleczko.
Marta